Naszedł 10.09 i trzeba było pakować manatki z Miami, którego nie chciałyśmy opuszczać, i lecieć do Chicago. Nasz hostel zagwarantował nam darmową powózkę na lotnisko. Była ona co prawda kilka godzin szybciej niż nasz samolot ale nie chciało nam się już taszczyć z walizką więc po prostu pozwiedzałyśmy sobie trochę lotnisko, a potem poszły na nasza ulubioną Coolatę w Dunkin Doughnuts ;) (polecam wszystkim!)
Nieco zwątpiłam jak zobaczyłam Japończyków albo Chińczyków (ciężko mi ich odróżnić) biegających po lotnisku w maskach – zresztą nie oni jedyni. Na każdym kroku była porozwieszane jakieś plakaty albo trąbili o świńskiej grypie, co nie ukrywam nieco mnie stresowało.
Lot do Chciago przebiegł spokojnie. Wylądowałyśmy na O'Haare czyli jednym z największych lotnisk na świecie. Czekał tam na nas wujek Cris, którego nigdy w życiu na oczy nie widziałam ale moja kobieca intuicja mi podpowiedziała że on to on (kiedyś jakieś zdjęcie widziałam).
Trochę przejechaliśmy się po Chicago i zabrał nas na obiad do polskiej dzielnicy – słynnego Jackowa. Jakaż była moja radość kiedy po ładnych kilku miesiącach dostałam pierogi ruskie;) Wujek mieszka w miejscowości – miasteczku uniwersyteckim DeKalb godzinę drogi od Chicago, gdzie udałyśmy się na nocleg. Główne atrakcje były przewidziane na dzień następny.